piątek, 20 maja 2016

Jedyny w swoim rodzaju, najciekawszy biologiczno-chemiczno-matematyczno-fizyczno-botaniczny podręcznik świata! „Marsjanin” Andy Weir



Witajcie ziemianie!
Jesteście w pracy, w szkole, siedzicie i nic nie robicie... a może czytacie swój okropnie nudny podręcznik od chemii? Cokolwiek to jest, przerwijcie na parę chwil i pozwólcie zabrać się na być może najlepszą podróż w Waszym życiu... na Marsa! Jesteście gotowi przetrwać?


  Załoga Aresa 3 podczas misji na Marsie natyka się na okropną burzę piaskową. Jeden z członków ekspedycji, Mark Watney zostaje poważnie ranny oraz uznany za martwego. Pozostali są zmuszeni opuścić Czerwoną Planetę i ratować się powrotem na Ziemię. Jednak jeden mały błąd może wpłynąć na życie człowieka jak i na emocje całego świata. Watney budzi się kiedy nikogo już nie ma. Jedyny człowiek na ogromnej planecie. Nie ma zapasów jedzenia, gdyby załoga po niego wróciła, byłby już martwy. Zero łączności z Ziemią. Czy uda mu się wygrać walkę z potworną i śmiertelną planetą?

   Po pierwsze, bardzo, bardzo dziękuję wydawnictwu Akurat za egzemplarz tej książki! Konkurs ze snapchata był bardzo dawno temu, jednak ostatnio ilość pracy jaką mam do wykonania sprawiła, że nie mogłam podzielić się wrażeniami z tej książki, za co bardzo przepraszam i tym razem będę starać się być bardziej odpowiedzialna!

   Po raz kolejny pojawia się problem: Milion myśli, a ja nie wiem od czego zacząć. Gdybym była leniwa odesłałabym Was do tytułu posta, który mówi sam za siebie. Ale tak nie zrobię. Muszę się wygadać. Muszę wykrzyczeć, wypłakać i wyśmiać tyle rzeczy, które zbierają się w moim umyśle. W takim razie od razu przepraszam jeśli ta recenzja będzie bardzo pogmatwana.

„Zgaduję, że możecie to nazwać "porażką", ale ja wolę termin "nabywanie doświadczenia”


   Zacznę od tego co najbardziej zwróciło moją uwagę. Chodzi mi tutaj o głównego bohatera, Marka Watneya. No ludzie, tak pozytywnej i zdrowo pokręconej osoby długo nie spotkałam (nawet w książkach). Pokochałam go całym sercem i czuję, że dałabym bardzo dużo za jedną rozmowę z nim. Uwierzcie mi, takiego przyjaciela chciałby mieć każdy. Rozumiecie, jesteście sami na ogromnej i niebezpiecznej planecie. Większość myśli „Aaa, nie przeżyję, umrę, o jeju, co to będzie?!”, a jaki jest tok rozumowania Marka? „Dobra, dobra, tutaj posadzę to, będzie wybuch, cholernie niebezpieczny, mogę zginąć... no nieważne, jestem głodny, muszę przeżyć”. Błagam, jak tutaj go nie kochać? Albo chociaż jego charakteru.

   Przed sięgnięciem po Marsjanina przeczytałam wiele recenzji. W większości było napisane, że w książce znajduje się mnóstwo terminów fizycznych, biologicznych, chemicznych... ale mimo wszystko są one zrozumiałe dla każdego! Oczywiście było to prawdą. Trochę się obawiałam jak to będzie z moim rozumieniem czytanego tekstu, gdzie opis reakcji chemicznych był czasem prowadzony przez cały rozdział. Po pierwsze, byłam z siebie dumna, ze zrozumiałam bardzo wiele bez niepotrzebnego grzebania w internecie. Zwłaszcza, że moje podejście do przedmiotów ścisłych jest... ehmm... może powstrzymam się od komentarza?

„Zacząłem dzień od herbaty nic. Herbata nic jest bardzo łatwa w zaparzaniu. Najpierw nalej trochę gorącej wody, potem dodaj nic.”

   Pozytywnie zaskoczył mnie również sposób pisania. Historię poznajemy na początku z punktu widzenia Watneya. Czytamy sol po solu, czując się jakbyśmy próbowali przetrwać na Marsie razem z bohaterem! Później następuje przeniesienie miejsca akcji do spraw ziemskich. Poznajemy cały oddział NASA. Przyznam się, że opisy wydarzeń na Ziemi wzbudzały największe emocje. Przeczytajcie, a sami się przekonacie! Interesujące były również opisy prosto z misji Aresa 3, który wracał na Ziemię, myśląc, że Mark leży sobie martwy na Czerwonej Planecie. No nieźle, prawda? 

   Szczerze mówiąc, nie wiem co mogę więcej dodać... a nie, cofam, wiem co: PRZECZYTAJCIE TĘ KSIĄŻKĘ! Mówię do umysłów ścisłych, do humanistów, do ludzi i nauczycieli. Gatunek Sci-fi zazwyczaj odrzuca innych od siebie, ale Marsjanin jest tak bardzo realistyczny i sprawia, że wstrzymuje się oddech na co drugiej stronie. Oprócz niesamowitego obrazu, który pojawia nam się w głowach, fantastycznych opisów marsjańskiej przyrody, jest wątek miłosny (Tak, rzucajcie się dziewczyny!) no i to co mnie zaciekawiło najbardziej, psychika i myślenie głównego bohatera, jego pogląd na świat. 
Także, mój drogi czytelniku, kiedy sięgasz po Marsjanina?

A teraz przechodząc do piosenki... Może pamiętacie z tagów, że 30 seconds to mars to jeden z moich najukochańszych zespołów. Wybrałam do tej książki piosenkę „This is war” chociaż początkowo kojarzyła mi się z... Więźniem Labiryntu! Zupełnie inna bajka, prawda? Ale co sprawiło, że zmieniłam zdanie? Jeju, ludzie, spróbujcie czytać o Marku Watneyu i jednocześnie słuchajcie tej piosenki! Przecież rytm przyspiesza w tym samym momencie do akcja! Jak dla mnie to byłby idealny soundtrack <3
_______________________________________
A teraz chciałabym Was z całego serca przeprosić za moją długą i nieuprzedzoną nieobecność. Sama się dziwię, że wyrobiłam z nauką i sprawdzianami w minionym miesiącu. Myślę, że każdy choć trochę wie jak to jest, gdy nauczycielowi pod koniec roku przypomina się, że uczniowie mają za mało ocen. W tym tygodniu może wpadnę do Was jeszcze nie raz, bo mam całe siedem dni wolnego! Tak, tak, Laura woli czytać książki niż jechać na wycieczkę klasową.
A Wam jak mijały ostatnie tygodnie?
Buziaki!

poniedziałek, 2 maja 2016

Motylkowo-typowo-nietypowy romans, czyli recenzja „Nieprzekraczalnej Granicy” Colleen Hoover



Witajcie!
Zanim zacznę moje paplando o drugim tomie Pułapki uczuć, tych co nie czytali zapraszam TUTAJ! Mój zachwyt nad tą serią był większy niż początkowo się spodziewałam. Dlatego stawiałam duże wymagania co do drugiego tomu. Czy zdał egzamin?


Wydawać się może, że życie Layken i Willa jest jak najbardziej w porządku. No dobra. Jest w porządku, ale do czasu. Oboje uczęszczają na studia, opiekują się młodszym braćmi i w sumie niczego im brakuje. Ale przecież nic nie jest takie kolorowe, szczególnie, gdy pojawia się osoba trzecia. Pytacie kto taki? Spieszę z odpowiedzią! Pewnego dnia, podczas wykładu, obok Willa siada Vaughn. Co w tym dziwnego? Cóż, postawcie się na miejscu chłopczyny kiedy widzi obok siebie swoją byłą dziewczynę. Nie muszę chyba wspominać jak wielkie było jego zdziwienie i zmieszanie. Wtedy odezwał się w nim instynkty faceta Nie powiem Layken, nie muszę. I co zrobiłeś, Will? Rozpocząłeś wojnę z samym sobą i to ty jesteś temu winny!

„Miłość jest najpiękniejszą rzeczą na świecie. Niestety, jest także jedną z tych, które najtrudniej utrzymać, i jedną z tych, które najłatwiej utracić.”
   
   Pytacie, jak mogę obarczać winą mojego kolejnego męża? Z jednej strony to dobrze, bo pokazuje nieco naturalną twarz faceta i odchodzi od ideałów, które są w większości książkach. Długo czegoś takiego szukałam. Ale z drugiej strony... No błagam! Jak można być tak głupim i nieodpowiedzialnym? Rozumiecie co czuję? Jestem rozdarta. Przynajmniej byłam. Z czasem Will się rehabilitował i na nowo skradł moje serce. Tak czy siak, długo trzymałam go na dystans. I dobrze, przydał mu się mały odwyk.

„Przystosuj się do rytmu natury; jej sekretem jest cierpliwość.”

   Szczerze mówiąc, boli mnie przewidywalność. Naprawdę, cieszę się, że sprawy potoczyły się tak jak zaplanowałam, ale z drugiej spodziewałam się czegoś co zniszczy mnie od środka, a przez siedemdziesiąt procent książki czytałam tylko o tym, jak Will cierpi, bo Layken jest na niego zła w cały świat. Przyznaję się, uroniłam trochę łez, ale po jakimś czasie zaczynało to robić się nudne, a wręcz irytujące. No i tutaj własnie chcę powiedzieć o kluczowej sprawie. Pamiętacie jak wspominałam w jakiejś recenzji o schemacie Sparksa? Właśnie. Odczułam dziwne wrażenie czegoś podobnego. Pierwsza część, codzienne życie i rozterki bohaterów, a część druga to zdarzenie, które wstrząsa ich światem. Możecie powiedzieć, że światem naszej pary wstrząsnęła Vaughn już na początku. Niech Wam będzie, ale później autorka postanowiła dorzucić jeszcze jeden wątek, według mnie niepotrzebny, bo sama nie wiem co dał i zmienił. Książka skończyłaby się i tak i tak w ten sam sposób. Możliwe, że rozwiąże się to w tomie zamykającym całą trylogię, ale o tym dowiem się dopiero za jakiś czas.

   Zaś zaskakującą rzeczą (jeśli chodzi o mnie) była narracja. W Pułapce uczuć spotykamy się ze światem przedstawionym z punktu widzenia Layken, teraz jednak autorka pokazała nam nieco wydarzenia, które opisuje Will! Ciekawe rozwiązanie, bo nie dość, że dowiedziałam się wielu... intrygujących i niepokojących rzeczy, to jeszcze poznałam słabszą stronę naszego bohatera. Oj, Will, Will, nie wiem co z Tobą będzie, stary.

„Więc teraz oboje wycinamy dynie?”

   Brakowało mi wierszy, które pojawiały się tak często w pierwszym tomie. Nadawały takiego pięknego klimatu i wprowadzały w niesamowity nastrój. A teraz? Jeden, maksymalnie dwa, okej, trzy wiersze. To nie to czego oczekiwałam po bohaterach, którzy są wielkimi miłośnikami poezji. Oczywiście brakowało mi też The Avett Brothers. Podobno Will i Layken tak ich kochają, a zaledwie pojawił się ich jeden cytat. Smutno, smutno, smutno!

   Ale nie będę taka krytyczna. Styl pisania pani Hoover sprawił, że trochę łez poleciało. Nie było to morze, jak w przypadku mojego ukochanego Pamiętnika, ale spokojny strumyczek, który na końcu zostawił uśmiech na mojej twarzy. Już dobrze, mimo wszystko kocham Willa i nie wierzę, ale polubiłam również Layken. Pokazała swoją drugą twarz i została przedstawiona jako... nieco mniej rozwodzącą się nad swoim losem. Taka mieszanka wybuchowa zadziorności i sarkazmu z pięknem i uczuciami.


„Więc tak wiele się ode mnie należy mojemu bratu.
Mnóstwo: dziękuję ci.
Mnóstwo: przepraszam.
Mnóstwo: kocham cię.”

   Podsumowując, wad jest niestety sporo. Nie umiem jednoznacznie stwierdzić czy tom drugi jest lepszy od pierwszego. To chyba zależy od gustu człowieka. Ale jeśli chodzi o mnie, Pułapka uczuć bardziej do mnie przemówiła. Nie zmienia to faktu, że polecam również drugi tom! Oczywiście, dla ciekawych jak to będzie z miłością Layken i Willa. Niedługo zabieram się za trzeci tom i mam nadzieję, że będzie jeszcze lepszy!

   A teraz coś o piosence. Dlaczego taka? Cóż, zapewne część z Was spodziewała się utwory The Avett Brothers, a co zrobiła Laura? Wrzuciła Beyonce. Z początku oczywiście pojawił się kawałek wspomnianego zespołu, ale po dłuższym zastanowieniu i przesłuchaniu innych piosenek podjęłam wybór. Sorry Beyonce, doskonale oddaje klimat Nieprzekraczalnej granicy. A co Wy o tym myślicie? Czytaliście tę książkę? Jak wrażenia?

Buziaki! ♥