Cześć i czołem!
Zanim przejdę do czegokolwiek, niewtajemniczonych zapraszam do zapoznania się z recenzją poprzedniej części. KLIK. A teraz, nie przedłużając, zapraszam!
Nie wiem o czym tu w większości opowiadać, by nie zdradzić Wam niczego z poprzedniej części, dlatego wyjątkowo (WYJĄTKOWO) oszczędzę sobie stricte opisu fabuły, bo przecież, jak już wspomniałam w poprzedniej recenzji, jest to kontynuacja historii Emely i Elyasa... troszkę jednak z innej strony niż ostatnio, o czym to świadczy?
„Dopiero kiedy człowiek przeżyje piekło, może docenić piękno nieba. A moje niebo było o tyle piękniejsze, że dobrze wiedziałam, jak głęboko mogą sięgać fundamenty piekła.”
Dopiero kiedy przeczytałam ostatnią stronę, dotarło do mnie jak bardzo zżyłam się z bohaterami, bo przeszłam z nimi przez prawie cały kalendarzowy rok ich życia. Chociaż jest to ta sama historia, relacje bohaterów toczą się na zupełnie innej płaszczyźnie. Jednak nie łudźcie się, że nie będziecie czuć takiej samej satysfakcji jak przy poprzedniej. Jest tutaj odmiana, na którą czekał, myślę, prawie każdy, kto ma za sobą chociaż Lato koloru wiśni. Klimacik jest już zupełnie inny. Jednak zawiodły mnie dwie rzeczy, o których zaraz powiem!
„Przecież nie mamy wpływu na to, w kim się zakochujemy. To się po prostu przydarza. Wszystkim ludziom (...) Oczywiście, że to zdarzało się każdemu. Ale tylko idiota ustawiał się na klifie i myślał, że dzięki temu dotknie nieba.”
W którymś momencie powieść była zwyczajnie przesłodzona, już bałam się, że potrwa to do końca, ale na szczęście to był tylko ułamek całej historii, który nie ma żadnego znaczenia, biorąc pod uwagę całość. Mam wrażenie, że autorka doskonale przemyślała sprawę, bo dostajemy zarówno wiele tęsknoty, smutku, zazdrości, jak i szczęścia powrotów i radości. Wszystko idealnie wymierzone.
Drugim, moim zdaniem najgorszym aspektem w tej książce to Emely, która zaczęła irytować mnie już w bardzo dużym stopniu. Nie będę owijała w bawełnę, do szału doprowadzała mnie jej głupota. Czasami miałam wrażenie, że ona tylko udaje taką nieogarniętą w tej jednej kwestii, o której wspominałam w poprzedniej recenzji. Irytowało mnie również jej czasami egoistyczne zachowanie. Obwiniała Elyasa o wiele rzeczy, do których sama się przyczyniła ze swojej głupoty. Ale powiem Wam coś na pocieszenie, nawet to nie ma wpływu na niesamowitość całej fabuły. Mimo wszystko, kibicowałam jej z całego serca.
„Ale jeśli chcesz sięgać gwiazd, nie ma innej możliwości, jak tylko wzbić się i mieć nadzieję, że ktoś cię złapie.”
Aż tak dużo sarkazmu tu nie ma, ale jest na pewno wiele śmiesznych momentów. W jednym rozdziale uśmiałam się jak dzika. Naprawdę! Podoba mi się również to, że autorka umiejętnie przechodzi ze stanu szczęśliwości, w stan smutku i odwrotnie. Nic nie dzieje się nagle i bez przyczyny.
„- Czy to znaczy, że my mamy... historię? - zapytał.
- Elyas - powiedziałam z uśmiechem. - Myślę, że materiału starczyłoby na całą książkę, i to tak grubą, że dałoby radę zrobić z niej dwa tomy!”
Wiecie co? Jeśli mam być szczera, nie sądziłam, że tak bardzo bohaterowie i ich historia zapadnie mi w pamięci. Lato koloru wiśni i Zima koloru turkusu to jedna, spójna historia, która kończy się, tak naprawdę na samym początku. Stara miłość nie rdzewieje? Przekonajcie się sami! Bo ja się skusiłam i zyskałam piękną historię, która może spotkać każdego z nas. Wiem, że jeszcze nie raz wrócę do tej powieści, a Wam życzę tego samego!
Buziaczki ♥